środa, 4 września 2013

Szczyt geniuszu

Kilka dni temu napisałam bardzo ładny, staranny, długi post (przynajmniej tak mi się wydawało). To był owocny wieczór, więc wena jak najbardziej mi dopisywała. Po zapełnieniu prawie że całej kartki, małych poprawkach kosmetycznych, półgodzinnym wymyślaniu chwytliwego tytułu, niczym do kampanii reklamowej Head & Shoulders i przeczytaniu go 10 razy, rozparłam się wygodnie i popijając piwko, napawałam się swoimi wypocinami. Byłam z siebie dumna jak jasna cholera, bo ostatni taki elaborat spłodziłam na maturze, a i tak od połowy pisałam praktycznie ciągle jedno i to samo zdanie tylko w innej kolejności. Jak ktoś dał za to tyle punktów nie pytajcie, bo do dzisiaj nie wiem. Ale i nie mam zamiaru z tego powodu narzekać. Zapisałam i kliknęłam magiczny guzik "Opublikuj". Uhahana nieprzeciętnie, nie wiem czy z powodu piwa czy może twórczość mi tak do głowy uderzyła., weszłam na swego bloga by jeszcze raz popodziwiać swoje dzieło. A potem zaczęłam grzebać w blogerze...

I... - tutaj Proszę Państwa poproszę gromkie oklaski - usunęłam tego wspaniałego, cudownego posta!!! Zrzucam to na karb zmęczenia, bo procentów wypiłam za mało żeby odstawić taki teatr. Albo Karma do mnie wróciła za to, że napawałam się taką pychą. Moja reakcja na to co odjebałam było kilku etapowa. Najpierw rozdziawiłam gębę i klikałam w amoku "Posty wszystkie", "Posty  opublikowane" i "Wyświetl bloga" w nadziei, że pojawi się tam w jakiś magiczny sposób. Potem była apopleksja i biała gorączka na własną głupotę i Syndrom obcej ręki, która sprawiła, że post zniknął. Potem była próba pogodzenia się z faktem, że post odszedł na zawsze. I w końcu dopadła mnie totalna rezygnacja i stwierdziłam, że bloga prowadzić nie powinnam skoro taka ze mnie pierdoła i sama sobie teksty usuwam.

Ostatnie dwa wieczory próbowałam go odzyskać, zagłębiając się w odmęty internetu i szukając szamańskich sposobów. Postawiałam nawet wigwam na środku pokoju i odbyłam duchową wyprawę do świata umarłych, ale to też nie pomogło. Nie wiedzieli gdzie się podział. Suma summarum wykorzystałam swoją tragiczną przygodę, aby spłodzić kolejne cudo, które zapisuje na dwóch  dyskach, puszczam mailem do wszystkich znajomych i wysyłam na stację kosmiczną na orbicie, po napisaniu kilku nowych wyrazów. Może dzięki temu nie zginie.

Tym razem podchodzę do sprawy z dystansem i nie tryskam euforią na samą myśl o tym, że coś napisałam. Może jak tekst przeżyje na blogu więcej niż dzień to się pokuszę na uśmiech. Przy okazji przestrzegam i doradzam ostrożność.

A tak w ogóle to czemu na Bloggerze nie ma takiego cudownego wymysłu jak KOSZ...?

2 komentarze:

  1. Co się stało, to się stało, ale za to ten post jest świetny :) Uśmiałam się :)

    OdpowiedzUsuń